Moje kresy 11
XI
Smutek rozlewa się po okolicy. Zagnieździł się, niczym robak w gościnnym jabłku. Drzewa bezradnie opuściły ręce. Róże z westchnieniem pochyliły główki do ziemi. Choroba dopadła byłego dyrektora. Choroba ciężka, nieuleczalna. Ten, który był ojcem i przyjacielem, potrzebuje wsparcia.
Idę z drżeniem serca przed siebie. Mrok gładziu moje włosy, przytula się do ramion, ogarnia duszę. Dopiero wieczorem daje się oddychać. W dzień niepodzielnie króluje słońce. Zagląda przez okna do domów. Każdą szczeliną wpada do pomieszczeń.
Droga wiedzie mnie raz we dnie, raz wieczorem, by znowu prowadzić rankiem. A dróg tych wiele na Kresach, bo są one ogromne, otwierają swe podwoje szeroko, pokazują wszystko, co w sobie kryją. Tylko brać i chłonąć duszą. Idę wciąż dalej, niestrudzenie i uparcie wśród łąk kolorowych i pól obsianych zbożem rozmaitym. Droga prowadzi przez niewielkie wzgórza do zamku.
Aleja wysadzana dębami przywiodła mnie przed bramę zawartą szczelnie przed obcymi. Dostrzeżono moją obecność i za chwilę weszłam na zamkowy dziedziniec. Piękna panna czyniła honory domu. Jej długie warkocze mogły iść w sukurs z pszeniczną barwą. Oczy, jak chabry w zbożu, zgrabna sylwetka, uśmiech uroczy. Uprzejma była w swej mowie i gestach. Zaspokoiłam głód i pragnienie. Na drogę dostałam owoce i miłe słowa.
Panienkę przyrzeczono staremu, bogatemu księciu, a ona pokochała młodego sekretarza ojca. Kiedy prawda ujrzała światło dzienne i nic nie było w stanie zmienić woli, ni uczuć dziewczyny, chłopca oddalono z zamku. Dziewczynę zaś wywieziono na czas określony do wód zagranicznych. Ale i to nie pomogło. Dziewczyna nie zapomniała ukochanego.
Ojciec w wielkiej złości kazał wybudować wieżę i zamknął tam córkę. Płakała biedna dziewczyna. Łzy, jak grochy, spadały na podłogę. Było ich tyle, że wylewały się za okienko wieży. Powstał z nich potok, który rozlał się po okolicy. Zalał zamek, zalał teren przyzamkowy. Ojciec wyjechał, a po dziewczynie ślad zaginął. Zostały błota, serebryskie błota. Przemierzam je drogą wśród mokradeł, gdzie pohukuje sowa i przebiegają mnie dreszcze. Nieciekawa to okolica. W przydrożnej wierzbie Rokita ma swoją siedzibę. Pijany diablisko nocą uprowadza konie i wodzi podchmielonych gospodarzy po bagnach. Idę szybciej. Nie oglądam się. Nie słucham pohukiwan sowy, nie spoglądam za siebie.
Droga prowadzi przez lasy na Brzeźno. Błoto przechodzi w zaschniętą glinę. Korzenie drzew czepiają sie nóg. Szeleszczą zeschłe trawy, trzeszczą gałęzie większe i mniejsze. Wyboje utrudniaja wędrówkę. Docieram do polany w głębi lasu. Z poplątanych gałązek dzikiego bzu, łopianu, polnych kwiatów i chaszczy wychyla sie Matka Boża z ułamaną reką, w wyblakłym, wypłowiałym stroju, który był kiedyś złoto- niebieski. Pochylona w zadumie strzeże pochowanej tu tajemnicy - grobu matki z maleńkim dzieckiem.
Pan byl możny w tej okolicy. Postawny, przystojny, miły oku, zalotny. Nie przepuścił żadnej dziewce. Szczególnie w jednej miał upodobanie Opierała mu sie długo dziewczyna, ale panicz zdobył ją podstępnie. Dziecko przyszło na świat. Panicz odwrócił się od biednej, wypędzonej z rodzinnego domu. Włóczyła sie z dzieckiem po okolicy. Jedni litowali sie, inni przepędzali, jak dzikie zwierzę. Przychodziła z prośbą o opieke i coś do zjedzenia do panicza, ale ten - okrutny - przeganiał ją od siebie. Miał już bowiem w głowie ożenek z bogatą hrabianką.
We dworze bal był wielki. Panicz ogłosił swoje zaręczyny. Biedna dziewczyna spoglądała przez okna na obraz balu, szczęścia, dostatku... Aż odwróciła się i pobiegła drogą przed siebie prosto do jeziora zarośniętego w części tatarakiem i rzęsą. Plusnęło.. Woda otuliła nieszczęsną dziewczynę i jej niechciane dziecko.
Rankiem goście weselni znaleźli dziewczynę z dzieckiem nad brzegiem jeziora. Stójkowy zgłosił w urzędzie rzecz całą. Pochowano oboje w lesie, z dala od ziemi uświęconej przez księży. Ktoś postawił figurkę Matki Boskiej Litościwej, ozdobiły ją kwiaty leśne i powoje. Imion i nazwiska tu brakuje. Brak też krzyża. Może spróchniał, a może go tu nigdy nie było. Nikt nie pamięta o dziewczynie, o tragedii zamkniętej wodami jeziora. Tylko zagubiony wędrowiec z rzadka trafia w te okolice.
Jest też inna wersja tej historii. Że dziewczyna zdobyła w jakiś tajemniczy sposób broń i zastrzeliła panicza, dziecko oraz siebie i że to właśnie oni tu spoczywaja, by w ciszy pokutować za swe uczynki. Czasem na brzegu jeziora można zobaczyć panicza jadącego na czarnym koniu. Czasami można spotkać piękną dziewczynę z dzieckiem na ręku.
Po chwili zadumy wyruszam w dalszą wędrówkę przez życie, przez leśną dzicz, drogami polnymi, leśnymi i szosą. Światła latarni wołaja mnie ku sobie. Zmęczona, zbliżam się powoli, by nie uronić żadnego słowa pieśni, która płynie ku mnie po rosie. Pieśń to bolesna, śpiewana przez matkę staruszkę, szukającą od wielu już lat swojego synka, którego zabili Niemcy.
Ziemia kresowa oddycha w lekkim, spokojnym deszczyku. Kresy otulone płaszczem mgieł i chmur szaro-niebieskich dopieszczają każdy kwiatek, każdą trawkę, krzewy i drzewa. Chmury trzymają palące słońce z dala od wszelakiego stworzenia. Ptaki ucichły. W gniazdkach pilnują przyszłe pokolenie, które z ciekawością tego świata, wychyla maleńkie dziobki. Liście tańczą w podzięce niebu odwieczny taniec miłości i pojednania. Nikomu nie potrzebne skórki ze słoniny smętnie zwisają czekajac na swój koniec. Trzeba je zdjąć, by nie stanowiły brzydkiego akcentu w pięknie otaczającego świata. Stodoła pręży swój grzbiet i otrząsa krople deszczu. Z rynny spadają jeszcze pojedyncze, duże łzy. Powoli wypogadza się.
Mgły wznoszą się z rana ku niebu wraz z modlitwami błagalnymi wiernych o zdrowie, o deszcz, o opiekę nad zmarłymi. Jest taka chwila ciszy w przyrodzie, że - zdaje się - słychać głos Boga. Kwiaty schylają głowy przed Jego Majestatem, a ptaki rozpoczynają serenady ku Jego czci. Słońce świeci na Jego chwałę.
Rozpoczyna się kolejny dzień na Kresach. Jak jedno mgnienie tchu, jak barwny latawiec w powietrzu, tak uniósł się i wzleciał do nieba dzisiejszy dzień. Czerwone kwiaty kwitną na tralkach: szałwia i pelargonie. W wieczornym mroku widać je wyraźnie na tle stodoły, której kontury zamazuje nocny artysta. Na policzku spoczęła zimna kropla. Czy to deszcz, czy może łza?
Czarny Anioł, zwiastun złych wieści, krąży nad sąsiednim domem. Skrzydła jego połyskują srebrzyście. Gwiazdy niebieskie przysiadły na jego płaszczu. Głowę otacza wieniec z białych lilii.
Zamykam drzwi, przytulam okna. Czas snu, czas marzeń, podróży w nieokreślonym kierunku...
Same nogi niosa mnie po ziemi kresowej, a serce bije w piersi, jak młot. Jestem u celu mojej podróży. Cmentarz. Fascynujący pomnik białej dziewczyny. Jej długie włosy, wijace sie prawie do ziemi, okrywają niemalże całą jej postać. Niewidzące oczy patrzą z troską na klęczącą poniżej drobną, przygarbioną sylwetkę jej matki. Ręce jej spoczywają na głowie matczynej. Usta szepczą o miłości, która przywiodła ją i oddała w ręce śmierci.
Dodaj komentarz