Moje kresy 1
EWA z KRESÓW
M O J E K R E S Y
Ziemio kresowa,dziwne są Twoje dzieje,pogmatwane są Twoje losy,
jesteś piękna i groźna,pełna współczucia i miłości,ale też okrutna.
Ziemio najdroższa ze wszystkich,umiłowana...
Pochodzę z Kresów szerokich,z Kresów dalekich,ze wschodniej rubieży,ze stepów postrzępionych kurhanami i krzyżami przydrożnymi,przy których klęczą drewniane świątki oplecione burzanami,łopianami i piołunem.
Do tej pory królujątu tu zabobony,wierzenia rodem z "Dziadów" Mickiewicza,a tereny przypominają te opisane przez Kraszewskiego w "Starej Baśni".
W noc świętojańską w świerżach na Bugu dziewczyny puszczają wianki i śpiewają pieśni,jak z "Nad Niemnem".
Dusze nasze przepełnia tęsknota za bezkresną dalą,starymi kniejami,wierzeniami przodków naszych.
Język nasz jest melodyjny i giętki o ukraińskich naleciałościach.
Kochamy taniec,kozaka,rzewne przyśpiewki,stroje ludowe i wolność niezmierzoną.
Zimowymi wieczorami wilki śpiewają swe tęskne pieśni do księżyca bladego z zimna i strachu.Serca nasze rwą się wielką tęsknotą do czegoś dalekiego,nieokreślonego,nie nazwanego.
Pod drzwi domostw podchodzą sarny,łosie i dziki.Ludzie siedzą bezpieczni w ciepłych domach.Starsi dzielą się wspomnieniami sięgającymi czasów pradziadków.
Nawet tu króluje nowoczesność,która dotarła do nas wraz z prądem.W domach mruczą lodówki,zamrażarki,piekarniki,pralki...Przywództwo sprawują bezsprzecznie komputery z internetem na czele.
-1-
Już wieczorem mróz brał świat we władanie.Dzień wstał srebrny,piękny i zimny.Teraz słońce wyjrzało ze wschodu i świat cały stanął w koronkach i diamentach.W takiej scenerii brakuje tylko Królowej Śniegu,Gerdy i Kaja, a już byłoby,jak u Andersena.Cudnie.
Tak było wczoraj,a dzisiaj srebro,koronki i diamenty zginęły.Drzewa nastroszyły swoje już bezlistne kikuty i stoją zziębnięte,jak strachy na wróble w poszarpanych ubraniach.
Świat się zmienia każdego dnia i z godziny na godzinę.Rankiem,do południa,słońce królowało niepodzielnie nad naszą równiną.Przeglądało każdy kamyk,każdą krzewinkę,każde drzewo.Zaglądało do okien,podglądając nieskromnie panny i wyciągając z zakamarków każdą pajęczynę i wszystkie drobinki kurzu.Potem,chyba znudzone,a może zmęczone, zakryło się chmurą pierzastą.Pogłębiała się ciemność,jak w "Faraonie" Prusa.Lada moment świat zostałby pobielony i odświeżony,czysty.Ale chmury rozpierzchły się,jedynie gęste krople deszczu zaczęły stukać do okien.Potem ciemność zakryła wszystko przed wścibskimi oczami.Zapanowała noc.Ciemna,mokra i nieprzyjemna,oddająca świat we władanie duchom.Rozległy się chlupotania utopców,szelesty skradających się wiedźminów,a może i wampirów,szepty krasnoludów i elfów.Jakieś wiedźmy zaczęły szeptać stare zaklęcia.Gdzieś na drodze przeraźliwie zamiauczał kot, za chwilę zaskowyczał w oddali pies.
Dopiero świt przegoni wszelkie straszydła.Można będzie rozpocząć całkiem nowy dzień.Z lasu wyjdą świerki i rozejdą się do domów, by na kilkanaście dni zamienić się w złotem przybrane choinki pachnące rajskimi jabłkami i ciasteczkami upieczonymi przez pracowite gospodynie.Ukoronują się gwiazdami i łańcuchami.Łasuchy znajdą w ich ramionach słodkie, opakowane pazłotkami cukierki.
Nadejdzie jeden taki dzień w roku,kiedy wszyscy staną się dla siebie mili.Nikt nie kopnie psa, ani kota.Rozpocznie się czas życzeń, wyżerki, czas pasterki i kolędowania.
Kolędnicy odwiedzą mieszkańców domostw, dadzą występ,a w zamian będą uczestnikami poczęstunku i dostaną parę groszy. Maluchy z piskiem chować się będą przed kolędnikami.
W ostatnim dniu roku wielebny odwiedzi swoich parafian z kolędą, a wszyscy sypną mu groszem, by miał na swoje uciechy. Wieczorem gremialnie uczestniczyć będą we mszy świętej, by uzyskać wiedzę o tegorocznych chrztach, ślubach i pogrzebach. Przez cały rok pomniejszyła się liczba wiernych, których nieodżałowaną pamięć będziemy obchodzić w modlitwach [często zakrapianych gorzałką].
Na zabawach i balach wejdziemy w Nowy Rok podziwiając wystrzeliwane ognie sztuczne i zakochując się lub rozstając. Ileż to przyrzeczeń nigdy nie zrealizowanych składać sobie będziemy! A potem rozpocznie się zwykła, szara rzeczywistość. Nowe podwyżki prądu, węgla,gazu, artykułów spożywczych... I tylko nasze dochody będą takie same lub mniejsze.
Nie wiedzieć kiedy wychodzę w pobliże cmentarza narodowego. Koło szosy ogromny krzyż rozpościera swoje wykrzywione czasem ramiona. Kiedyś nie było w tej miejscowości domu, który ocalałby przed żałobą. We wsi zapanowała zaraza.Codziennie kilka osób odprowadzano na miejsce wiecznego spoczynku. Matki, pociemniałe z żałości, pochylone w rozpaczy, oddawały ziemi swój dar najcenniejszy: dzieci. Osierocone dzieci, porzucone na łaskę i niełaskę losu, odprowadzały matki i ojców. Nieszczęścia dotykały każdego.Nie wiadomo dokąd tego by było. Aż znalazł się starszy tej wioski i zarządził postawienie krzyża błagalnego. Krzyż stanął i skończyły się pochówki. Do dyisiaj tkwi w tym samym miejscu błagając Boga o zmiłowanie. Otaczają go kwiaty składane przez potomków dawno umarłych.
Polnymi drogami wśród lasów pędzą sanie zaprzęgnięte w kare konie. A na ich karkach janczary dzwonią.Dumnie powiewają na wietrze ich grzywy, a z nozdrzy i rozdętych chrap wydobywają się kłęby pary. Rozlega się parskanie i charakterystyczna woń stajni. Obok sań podążają ogary. Niezwykłe to sanie. Rzeźbione, wymoszczone skórami i futrami. Na nich grube dery okrywające podróżnych, przyodzianych w kożuchy, omotanych szalami. Rozlega się trzaskanie z bicza i pohukiwania jadących. W rękach trzymają rozżarzone głownie. Na polanie płonie ognisko. To tam zmierzają jadący. Będzie biugos, kiełbasa i inne przysmaki pieczone na ogniu. Będą toasty, śmiechy, zabawa. Karnawał.
Bocznymi ścieżynami podąża stara kobieta z wiązanką chrustu na chudych ramionach. Chustka zsunęła się jej z głowy, odsłaniając zbyt wcześnie posiwiałe włosy. Bezzębne wargi szepcą słowa modlitwy. W chacie głodne dzieci. Ojciec zginął na froncie. Znikąd pomocy, znikąd ratunku.
Zaśnieżoną szosą jadą samochody. Ich światła rozjaśniają mrok. Z dala wyglądają jak robaczki świętojańskie. Niosą ze sobą radość, sytość i dumę. Uwożą w dal młodą, szczęśliwą parę, przed chwilą zaślubioną sobie. Panna młoda rozjaśnionymi szczęściem oczami spogląda na złotą obrączkę, symbol nowego życia, które już tli się w niej, maleńkie, jak iskierka.
Idę dalej. Buty skrzypią w lodowej poświacie. Na niebie ręką bogacza rozsypane miliony gwiazd. Do domu droga daleka. Wielkie,pojedyncze płatki śniegu osiadają na moich niesfornych włosach wymykających się spod czapki. Złocisty księżyc oświetla drogę nieopodal grobli, gdzie swoją siedzibę ma stado utopców. Idę cicho, by nie zbudzić ich ze snu. Niech śpią. Świetlista pomroczność otula uśpione drzewa, zmęczone całodziennym czuwaniem.
Jakas łuna w oddali jaśnieje. Już słychać męskie okrzyki, lament kobiet, głośny płacz dzieci. Skrzypią wozy i wiadra dźwiganej wody. Żalin płonie. Drugi już raz. Drewniane chaty niemal stykają się przyczółkami. Stodoły pełne słomy, stogi siana strzelają płomieniami do nieba. Oszalałe ze strachu zwierzęta uciekają w las, by dalej od ognia. Idę szybciej. Ja też uciekam.
Kieruję się do domu. Na niebie ciemność wypiera jaśniejsze obłoki na zachód. Tam jeszcze widnieją ostatnie światełka słoneczne. Już księżyc przejmuje nieśmiało władzę nad ziemią i niebem. Przyspieszam kroku. Chłód nocny obejmuje moje plecy, dotyka karku i dłoni. Kościół. Już nie tak daleko. Cóż widzę w blasku księżyca? Po murze cmentarnym dziecko podskakuje. Skąd dziecko?! Nie patrzę tam więcej, choć oczy samoistnie zezują na prawo. Nie, to mi się chyba wydało...
"Pada śnieg. Puszysty, biały, miękki..." Na zawsze słowa tej piosenki kojarzyć mi się będą z atmosferą tamtych szczęśliwych, radosnych Świąt Bożego Narodzenia. Staś trzymał mnie za rękę. Szliśmy przytuleni na Pasterkę. Z nieba spoglądały na nas przychylnym wzrokiem gwiazdy, a duże płatki śniegu padały i padały... Szczęście zapierało mi dech w piersi. Myślałam, że tak będzie zawsze.
Teraz pada śnieg. Niedługo święta, ale jest dzień. Staś spoczywa gdzieś daleko spopielony. Już nigdy nie będzie trzymał mnie za rękę. Nigdy nie pójdziemy na spacer, ani na Pasterkę.
Bieleje dach stodoły. Zziębnięta sikorka kurczowo przywarła do skórki ze słoniny i zamaszystymi ruchami dziobie i dziobie. Jestem sama. Cisza przeraźliwą pustką dzwoni w uszach. Zaraz wieczór. Ze ściany wyjdzie stara kobieta w kilku spódnicach z miotłą w ręku. Znowu ogarnie mnie przerażający i wszechogarniający strach. Rodzice nie przytulą mnie, nie odpędzą strachu. Ich miłość zamknięta i zimna, daleka.