Moje kresy 2
II
Z okna swojej kuchni Helenka widziała krzew, który posadził był jeszcze jej mąż. Przez te wszystkie lata rozrósł się on do wielkich rozmiarów, rozpanoszył się przy oknie. Jego listki latem zaglądały do kuchni Helenki. Bezwstydnie ją podglądały. Helenka zżyła się z tym krzewem. Był, jak przyja ciel. Miał drobne, czerwone kwiatuszki. Na dworze już robiło się zimno, pojawiały się przymrozki, a na krzewie długo jeszcze trzymały się listki.
Dzwoniłyśmy do siebie dosyć często. Helenka z biegiem lat zaczęła podupadać na zdrowiu. Często przebywała w szpitalu.
Tej zimy czuła się wyjątkowo dobrze. Robiła plany na wiosnę i z zapałem dzieliła się nimi ze mną.
Byłam dobrej myśli. Przestałam się o nią martwić. Kiedyś tak ni z tego, ni z owego zadzwoniła do mnie. "Jeszcze drża na wietrze jego {tego krzewu} liście -mówiła. Ale jest ich coraz mniej. Kiedy spadnie ostatni listek, umrę".
Oburzyłam się wielce na to jej bzdurne gadanie. Kilka dni po tej rozmowie zadzwoniła do mne Bożenka, córka Helenki, informując o nagłej, niespodziewanej śmierci mamy.
Przy ścieżce, którą hutnicy przemierzają codziennie do pracy, a podróżni do lub od pociągu, jest jeziorko w dużej części zarośnięte szuwarami i tatarakiem. Kąpią się tu całe rodziny, taplają gęsi i kaczki, a gospodarze poją swoje konie.Słońce mieni się bajecznie kolorowo w wodach jeziora. Znajduje tu swój dom różne ptactwo. Jest nawet para czarnych łabędzi, a rybacy cierpliwie moczą swoje wędki siedząc lub stojąc na pomoście.
Skąd się wzięło jeziorko na tym płaskim terenie? Różne historie opowiadają starzy miejscowi.
W ciche, ciemne noce szczęśliwcy mogą usłyszeć dzwony rozlegające się w głębinach jeziora. Przed wielu, wielu laty był tu dwór szlachecki, bogaty, zamieszkały przez parę młodych ludzi z synkiem maleńkim. Chłopczyk przeuroczy radował swoich szczęśliwych rodziców. Matka, hrabianka z dziada pradziada, piękna niesłychanie, umilała czas domownikom i częstym gościom śpiewem i grą na fortepianie. Ojciec, pan wielką gębą, prowadził interesy w Krakowie, więc rzadko był w domu, kochany i szanowany. Życie płynęło rozkosznie leniwie, znaczone wschodami i zachodami słońca, zmieniającymi się porami roku. Państwo przyjmowało gości z różnych stron kraju i świata. Słyszałeś tu mowę w różnych językach. Widziałeś ludzi w dziwacznych strojach o różnym wyglądzie. Pięknie było, szczęśliwie i bogato.
Mały kucyk stał się ulubieńcem chłopca. Byli nierozłączni. Kiedyś zerwała się burza z takich, co ni stąd, ni zowąd pojawia się chmura z kilkoma błyskawicami i ulewnym deszczem. Mali wędrowcy przeczekać chcieli nawałnicę tam, gdzie ich zastała - w lesie. Huknęło, strzeliło, deszcz sypnął i słońce wyjrzało.
Nie doczekała strapiona matka powrotu syna. Szalona z rozpaczy klęczała na mogile chłopca. Ojciec i mąż zaprzestał wyjazdów. Na rękach przynosił ją do dworu, a ona uciekała... Niech piekło pochłonie to miejsce - wyła z rozpaczy.
I rzekła to w taką godzinę, gdy usłyszał szatan jej słowa. Spełniło się. W tym miejscu jezioro powstało, a z przydomowej kaplicy słychać dzwoniący na trwogę dzwon.
Urokliwe to miejsce. To tu w ciemne, bezgwiezdne noce przechodzących czepia się mora. Złe szuka ofiary. Ściąga podróżnych do wód jeziora lub prowadza po okolicy. Nieraz słychać diabelski chichot, nieraz płacz dziecka. Nocą lepiej nie spacerować brzegiem jeziora.
Słońce wznosi się wyżej.Dzień wydłuża sie, rośnie. Kałuż i błota jest coraz więcej. Już i skowronki wzlatują nad polami. Tylko patrzeć kukułek. Bociany wracają do starych gniazd, a żurawie krzyczą o miłości i tańczą przed swoimi wybrankami.
Idę przed siebie zapatrzona w ciepłe słońce, któro delikatnie całuje moje policzki, głaszcze plecy i dłonie. Ciepło dociera aż do mojego wnętrza. Idę wśród kłaniających się drzew, które tworzą zielone obrazy. Dawniej tu były ugory, na których pasły się krowy. Dzisiaj nie ma ani ugorów, ani krów. Samosiejka, czyli drzewa, które wzięły się nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak, pokrywa gęsto nie obsiewane już pola. Nikomu nic się nie opłaca. Ziemia w cenie. Za ziemię płacą tylko dlatego, że ją się po prostu ma. Można ją też sprzedać, a samemu z rękami w kieszeniach i połatanymi portkami spacerować sobie na molo nad śmierdzącą rzeczką - rowkiem.
Kiedyś rzeczka toczyła czyste wody. Kobiety chodziły nad nią z kijankami i stertą brudnych rzeczy, a wracały dźwigając wszystko czyste. Towarzyszył ich ciężkiej pracy śpiew, chichoty, rormowy... Nie ma rozmów, ani śpiewów. Cisza zalega cały teren. Gdzieś kukułka zaśmieje się pełnym gardłem, by po chwili zamilknąć. Różnokolorowa zieleń nieśmiało okrywa drzewa i łąki. Ciepły wietrzyk różowi moje policzki, a serce radośnie trzepoce w mojej piersi.
Wracam do domu. Ciemno. Nie świeci ani księżyc, ani gwiazdy. Nie widzisz swojej wyciągniętej dłoni. W oddali parskają konie, słychać turkot kół, jakieś szczątki słów. Pojazd przybliża się. Schodzę z drogi i z trudnością poruszam się poboczem. Idę w stronę nadjeżdżającego wozu. Odgłosy cichną, milkną. Nikt nie jedzie. Wszystko ginie w ciemności. Halucynacja? Omam? Niewyjaśnione dławi przerażeniem.
Mgła wznosi się od ziemi. Jest gęsta, namacalna, lepka. Otula pnie drzew. Zamazuje widoki. Świat staje się tajemniczy i grożny. Coś nieokreślonego porusza się wśród drzew. Człowiek? Skąd w tej głuszy człowiek? Może sarna lub łoś? Widoczność załamana zmienia rzeczywistość. Może zabłądził tu ktoś z równoległego świata? Jakieś duchy, upiory, strzygi. Nie jesteś do końca pewien kogo lub co spotkasz w tej dziwności. Lepiej nie spacerować w tej głuszy.
III
Wstaje dzień. Z szarości drzewa wyciągają długie ramiona. Pojawiają się nagle i niespodziewanie. Niebo zmienia kolory. Jakiś nie nazwany odcień granatu, niebieskości. Z ciemności wyłania się dach stodoły. Jeszcze senny, rozleniwiały. Podpiera się starymi, drewnianymi ścianami. W oddali zamazane korony sosen w postawie zasadniczej oddają honory Bogu zasiadającemu na tronie niebieskim. Okolicę szczelnie wypełnia skroplone zimno. Mgła gęstnieje. Coraz bardziej domyślne sosny może odeszły w dal niezmierzoną. Posiwiała trawa szczelnie okrywa podwórko. Na niebie granat ustępuje szarości. Mgła nie odpuszcza. Wciska się w każdą szparę.
Bezszelestnie przesunęły się po niebie dwa duże ptaki. Świat obserwowany zza szyby okiennej jest dziwnie głuchy, jak nieme kino. Tylko barwa i ruch. Gołe, bezlistne brzozy stoją nieruchomo, jak na ilustracji do "Warszawianki" Wyspiańskiego.