Moje kresy 3
Autor świata do rysunku dodał odrobinę bieli. Mgła przerodziła się w szadź, która upiększyła świat. Na niebie tymczasem pojawiła się złotawa kula słońca. Wyjrzała i przykryła się obłoczkiem. Niebo znowu przybrało szarawy kolor, a sosny otoczyły się złotawą aureolą.
Szary dzień dzisiejszy, spopielały, krótki. Zaczyna zmierzz chać. Mrok idzie od ziemi w górę. Obejmuje swoimi mackami coraz więcej przestrzeni. Samotny wieczór rozjaśniam światłem lamp elektrycznych. Swiatło to radość, energia, życie... Z mroku wyłania się wszystko złe, dziwne, tajemnicze, niezbadane. Zamykam szczelnie przed tym wszystkim drzwi i okna. Radio zagadując do mnie, przełamuje moją samotność i dziwność.
Samotna staruszka została w kościele. Płaczem zmorzona chyba przysnęła, zgarbiona w kąciku.Światła wygasły. Pali się tylko wieczna lampka przy ołtarzu. Nikt jej nie szuka. Córka przekroczyła niedawno próg wieczności. Odeszła od matki cicha i cierpiąca. Mówili staruszce, że tam, gdzie odeszła, będzie jej lepiej.
I znowu łzy gorzkie płyną po twarzy. Rozmazują obraz widziany. Jakby widniej w kościele. Grają organy i sygnaturka wzywa na mszę. Kapłan prowadzi orszak modlitewny. Na końcu córka staruszki. Piękna, pogodna, w ślubnej sukni i wianku na głowie. W rękach dwa ciężkie wiadra. Ledwo je dźwiga. Podnosi głowę. Dostrzega matkę. Niosę łzy twoje, mamo. Już nie płacz.
Przez okno kościelne wdziera się światło. Pierwsze nieśmiałe promyczki słoneczne wyławiają z mroku sylwetkę kobiety. Chyba przespała tu całą noc. Dobrze jej było. Taki spokój. Pogodzona ze sobą, pójdzie zmierzyć się ze światem.
Jutro koniec roku. Koniec grudnia, a pogoda wczesnowiosenna. Trawa zielenieje, bezlistne drzewa - zdaje się - wypuszczą pąki. Z nieba ciepłe słonko przytulaśnie się uśmiecha i całuje policzki. Kretowiska jedno przy drugim zapowiadają ciepło. Obyły się bożonarodzeniowe święta bez śniegu.
Dzień pomaleńku wydłuża się.
Przez kilka dni zagościły w domu dwa piękne motylki /pazie królowej/. Dziś zwrócono im wolność. Odleciały machając w pożegnaniu skrzydełkami.
Pusta stodoła straszy bezwierzejowymi otworami, jak czaszka pozbawiona oczu. Kresowe ramiona wyciągają się do ludzi w geście pojednania,
przyjaźni. Zapraszają do odwiedzin. Pusto tu. Samotnia stoi otworem. Jedynie drzewa ociaplają otoczenie, poprzetykane zielskiem, jeszcze zieloną pokrzy-
wą i drobnymi, białymi kwiatuszkami. Jelonek kręcąc śmiesznym ogonkiem, obgryza gałązki i czubki małych sosenek. Po podwórku spacerują dwie sarny
błyskając białymi zadkami, już zimowego przyodzienia. Nie widzisz bażantów, które potrafiły całym stadem oczekiwać pod kurnikiem na pożywienie. Nie ma
kurnika, nie ma kur, bażanty zapomniały drogi. Wszechogarniające ciepło rozleniwia.
Pokiereszowaną drogą jeżdżą traktory z przyczepami: pustymi do lasu, wypełnionymi ściętymi drzewami z powrotem. Jeszcze rosnące przed
chwilą, wypełnią ciepłem domostwa. Psy gromadzą się przy domowych ogniskach, żywiąc się pokarmami z pańskiego stołu. Raptowny zmrok pokrywa
otoczenie czapką niewidką.
Ranek wstał czysty, biały i niewinny, jak panna młoda. Zima staje się oczywistością. Wiatr, jej wysłannik, kołysze nagimi kikutami drzew i skórką
ze słoniny wywieszoną sikorkom ku pokrzepieniu ich drobnych ciałek. Mokry śnieg otula dach stodoły i jeszcze wczoraj zielone trawy na podwórku. Os-
tatnie liście na dębie drżą przed zimowładną królową. Mrok poranny okrywa okolicę, wygładza ostre kształty drzew. Nie ma śladu bytności żywej istoty.
Dzień naruszył białą oczywistość. Brudne plamy na dachu stodoły zostały pamiątką po połowodniowej zimie. Na trawie leżą tylko białawe plamy,
jak skrawki sukni panny młodej, poszarpanej przez zniecierpliwionego małżonka. Niebo pozazdrościło blaszanym łzom skapującym z rynien przy dachu
domu i samo zaniosło się płaczem.
Na ziemię spadła ciemność, jak jastrząb na kurę i nie wiadomo w jakiej aurze przyjdzie pożegnać Stary Rok, a powitać Nowy.
Za chwilę północ. Niebo huczy od fajerwerków. Kolorowe gwiazdki w kształcie pióropuszy wznoszą się coraz wyżej. Rozświetlają ciemność nocy. Są piękne. Obecne tysiąclecie ze światłem i hałasem wkracza w dorosły wiek, rozpoczyna osiemnasty rok. Jest ciepło, prawie wiosennie. Powiewa leciutki wietrzyk. Na niebie nie ma ani jednej gwiazdy. Nie poniżą się, by konkurować ze sztucznymi światłami. Księżyc przykrył twarz obłokiem. Może ze strachu? Może ze wstydu?
Powoli i opieszale gasną światła w domostwach. Nadchodzi szara codzienność. Rozpoczął się nowy rok, nowy miesiąc, nowy tydzień i nowy dzień.
Nowy Rok. Pięknie, słonecznie, cieplutko i zielono. Po niebie spacerują baranki. Prawie wiosna. Styczeń rozpoczął przyjazne panowanie. Oby mu się nie odwidziało. W domu urzęduje piękny motyl - paź królowej. Nikomu nie przeszkadza. Przegonił z okiennego kąta pająka. Wędruje po śliskim parapecie. Co i rusz upada na buzię. Przyjął postawę samolotu, który za chwilę wzbije się w powietrze.
W międzyczasie słońce zaczęło układać się do snu. Zabrało ze sobą różne kolory żółci, oranżu i czerwieni. Niebo spoważniało, stało się surowe, pozbawione ciepła i delikatności. Odcienie czerwieni i żółci przekazały niebo odcieniom niebieskim i szarym. Drzewa porzuciły rozkoszne pozy i stanęły ponure i wyprostowane. Dzień jest krótki, a noc szybko przejmuje jedynowładztwo nad światem. Okna domostw rozbłyskują światłem wykrzesanym z elektryczności. Sosny zaczynają swoją wędrówkę w pobliże zagród mieszkalnych. Im też chyba nie sprawia przyjemności nocne przebywanie wśród lasów, gdzie grasują wilki i inne zwierzęta, a także mory i elfy, a może też wilkołaki. Drzewa uciekają z lasów w pobliża domostw. Niektóre świerki znalazły schronienie w izbach, gdzie robia za choinki. Nocami ukradkiem podjadają cukierki i inne łakocie, a potem wina spada - jak zwykle - na dzieci.
Pusta stodoła straszy bezwierzejowymi otworami, jak czaszka pozbawiona oczu. Kresowe ramiona wyciągają się do ludzi w geście pojednania, przyjaźni. Zapraszają do odwiedzin. Pusto tu. Samotnia stoi otworem. Jedynie drzewa ocieplają otoczenie, poprzetykane zielskiem, jeszcze zieloną pokrzywą i drobnymi, białymi kwiatuszkami. Jelonek kręcąc śmiesznym ogonkiem, obgryza gałązki i czubki małych sosenek. Po podwórku spacerują dwie sarny błyskając białymi zadkami, już zimowego przyodzienia. Nie widzisz bażantów, które potrafiły całym stadem oczekiwać przed kurnikiem na pożywienie. Nie ma kurnika, nie ma kur, bażanty zapomniały drogi. Wszechogarniające ciepło rozleniwia.
Pokiereszowaną drogą jeżdżą traktory z przyczepami pustymi do lasu, wypełnionymi ściętymi drzewami z powrotem.Jeszcze rosnące przed chwilą, wypełnią ciepłem domostwa. Psy gromadzą się przy domowych ogniskach, żywiąc się pokarmami z pańskiego stołu. Raptowny zmrok pokrywa otoczenie czapką niewidką.
Ranek wstał czysty, biały i niewinny, jak panna młoda. Zima staje się oczywistością. Wiatr, jej wysłannik, kołysze nagimi kikutami drzew i skórką ze słoniny wywieszoną sikorkom ku pokrzepieniu ich drobnych ciałek. Mokry śnieg otula dach stodoły j jeszcze wczoraj zielone barwy na podwórku. Ostatnie liście na dębie drżą przed zimowładną królową. Mrok poranny okrywa okolicę, wygładza ostre kształty drzew. Nie ma śladu bytności żywej istoty.
Dzień naruszył białą oczywistość. Brudne plamy na dachu stodoły zostały pamiątką po połowodniowej zimie. Na trawie leżą tylko białawe plamy, jak skrawki sukni panny młodej, poszarpanej przez zniecierpliwionego małżonka.
Niebo pozazdrościło blaszanym łzom skapującym z rynien przy dachu i samo zaniosło się płaczem.
Dzień wyłania się z mgieł, które spowiły okolicę, przez co powstał baśniowy krajobraz, nierealny, rozmazany, jakby Malarz Wszechświata zbyt rozcieńczył akwarelę. Mgła obleśnymi, obrzydliwymi mackami zachłannie ogarnia konie, wóz i skulonych ludzi na wozie, którzy jadą do lasu w wiadomym celu.
Lepka ciemność przylega do wyciągniętych dłoni.
Wilgotne niebo roztacza swą opiekuńczą moc.
Gwiazdy złociste rozjaśniają drogę ku niebu.
Pomroczność mglista rozprzestrzenia swoj drapieżny wdzięk.
Jaśnieją wzgórza. Niedługo wstanie słoneczny dzień.
Godziny oczekiwania w nieskończoność się dłużą.
Nim ptaszek zakwili, dziecię się obudzi.
W chacie przydrożnej rozlegnie się radosny dźwięk.
Opuszczę ramiona, przygarnę tupot bosych stóp
Pozdejmowały drzewa swoje wczorajsze płaszcze utkane z mgieł. Wyprostowały się i otrząsnęły z wilgoci. Urosły. Takie dumne i butne zarazem. Niebo jednolicie szare, rozmazane nad dachem stodoły. Z rynny przydomowej spadła łza.
Granatowy wieczór wypchnął ostatnie blaski dnia. Księżyc zawagarował. Zabrał ze sobą wszystkie gwiazdy. Atramentowa ciemność wyjrzała zza lasu i już pozostała. Rozpłakało się niebo z tęsknoty za blaskiem księżyca. Pociemniało ze zgryzoty. Zap0alone światło przegoniłó z podwórka mrok. Wydobyło z ciemności kształty letniej kuchni, dęba i kilku sosen, które zaczęły w panice uciekać sprzed domu.
Mgliste szarości otulają drzewa, trawy, dom i stodołę. Kropelki deszczu utworzone z mgły dotykają ziemi. Niebo jest jednolicie szare. Słońce nie daje znaku życia. Drzewa stoją bez ruchu. Taki wyjątkowy bezruch w przyrodzie zakłócają jedynie kruki przemierzające co jakiś czas okolicę. Ich krakanie jest jednostajnie urągające wszystkiemu, co żywe i radosne. Smętek przebija z całego otoczenia. Taki stan przyrody ma wpływ na ludzi, którzy siedzą w domach niechętni do spacerów. Nagle tę ciszę przerywa huk, krzyk zrywających się do lotu ptaków, hałas w lesie. Polowanie. Na dziki? Może sarny?
Z lasu wyłaniają się myśliwi. Jeszcze dymią lufy ich broni. Chłopcy niosą upolowaną zwierzynę: kilka sarenek, dzika i łosia. To polowanie na grubszego zwierza. Już i tak nie widać zajęcy i bażantów. Wszystko zostało wybite, zatracone. Myśliwych już nie ma, a las jęczy przeciągle, zawodząco. Drzewa opłakują zwierzynę..