Moje kresy 4
IV
Niedaleko szkoły mały cmentarzyk. Kilka krzyży ogrodzonych niewysokim płotkiem. Tu spoczywa rodzina żydowska, która zginęła w czasie wojny z rąk okupantów.
Nocami, niedługo po wojnie, zjawiał się tam wielki pies z przekrwionymi oczami, który głuchym, pozagrobowym szczekaniem odstraszał zapóźnionych przechodniów idących, bądź wracających z nocnej zmiany w hucie szkła. To Cerber sprawował wartę na grobach zamordowanych. Czyhał na sprawców mordu, ale nigdy się ich nie doczekał.
Za nie wybudowaną szkołą, o której istnieniu nikt jeszcze nie śnil, stał dworek szlachecki właściciela huty szkła. Zatrudnił był on w swym zakładzie wielu ludzi z okolicznych miejscowości, ale także przyjezdnych, którzy mieli opanowany warsztat szklarski i przyuczali miejscowych. Były to czasy zaborów. Staraniem Sygała, bo tak nazywał się Żyd, właściciel huty i rozległych terenów, powstały czworaki, mieszkania dla hutników. Niedaleko wybudowano dworek dla inżyniera. Tutaj później mieściła się szkoła podstawowa, w końcu ośrodek zdrowia, aż obecne władze gminne sprzedały go i ślad po nim zaginął.
Wokół dworku rósł sad. Niektóre drzewa przetrwały do czasów powojennych. Sad łączył się z lipami, z których niektóre jeszcze żyją.
Po wojnie w dworku mieściło się kino. Między seansami śpiewała Hanna Rek "Szczęście" i Janusz Gniatkowski "A pasjonata". Tam odbywały się zabawy choinkowe dla dzieci hutników. Swego czasu było tam przedszkole, później poczta. W jednej części mieszkał lekarz i kilka rodzin hutniczych. Piętro było także przeznaczone na mieszkania.
Ten zabytkowy dworek skończył swój żywot pod koniec XX wieku. Na jego miejscu rosną chaszcze i pozostała pamięć o hucie i jej wyrobach eksportowanych do wielu krajów europejskich i w głąb Rosji carskiej.
Ta chlubna przeszłość powraca we wspomnieniach starszych ludzi, którzy swoje emerytury zawdzięczają hucie szkła, po której nie ma śladu, gdyż nawet komin z wielkim hukiem wysadzono w przestworza.
Tu pracowały pokolenia. Huta dawała możliwośc spokojnego, bezpiecznego życia i różnego rodzaju opiekę.
To Sygał, choć Żyd, przeznaczył część działki na cmentarz parafialny, który dał wieczne schronienie bardzo wielu zmarłym.
Za drogą rośnie krzak bzu. Rozpanoszył się i zajął spory kawałek terenu. Jest to miejsce wiecznego spoczynku powstańca, który wraz z wieloma innymi walczył z wrogiem pod Rudką Świerżowską. To tu przyprowadził go kolega i tutaj zakończył on swój żywot. Nikt nie zna jego nazwiska ani imienia. Pozostała o nim pamięć przekazywana z pokolenia na pokolenie. Czasami późnym, cichym wieczorem w środku krzewu zrywa się wir, który targa gałęziami. Dusza zmarłego upomina się o modlitwę.
Ciemna i gęsta noc przykryła wszystko. Otuliła drzewa i krzewy wilgotnym płaszczem. Tylko dwa okna spośród wszystkich, są jasne. Ludzie śpią snem sprawiedliwego. Dlaczego nie śpisz, Synu? Dlaczego czuwasz, Matko? Co nie pozwala wam na spokojny sen? Dlaczego wasze dusze są rozedrgane i niespokojne?
Pajęczyna przemyśleń, siedlisko wiary i nadziei,
wspomnień i pragnień.
Długie godziny czuwania w tej pomroczności jasnej.
Świat szarzejący namacalnie bez kolorów,
jak na zdjęciach sprzed lat.
Ucieczka serca galopującego strachem.
Dlaczego tak?
Promyki słoneczne wydobyły z ciemności i oświetliły dzieło brata Królowej Śniegu, Dziadka Mroza: osrebrzone, ledwo zarysowane gałązki drzew, obrzeża krzewów, skrzącą się diamentami trawę. Na drugim planie tego arcydzieła malarskiego widnieje ciemna plama sosen. Podziw dla tego widoku zapiera dech w piersiach i powoduje skurcz serca.
Znowu noc wyciągnęła swoje krogulcze palce i zimnymi mackami otuliła całą okolicę. Zaciskam powieki, by zabronić przystępu temu czemuś, co skrzypi za ścianą i szuraniem dobiera się do okna. W palcach przesuwam paciorki różańca, a usta me szepczą modlitwę za zmarłych. Odejdź, kimkolwiek lub czymkolwiek żeś jest. W głowie gonitwa myśli. Trudno za nimi nadążyć. Oby jak najszybciej poranne światło przegoniło nocne straszydła. Z tymi myślami zasypiam. I widzę piękne obłoki. Ciepłe promyki słońca tańczą na dachu stodoły, bajecznymi kolorami tęczy jaśnieją w kropelkach porannej rosy. Liliowe kwiatuszki bzu nachylają się odurzającym zapachem ku mojej twarzy. Jaki rozkoszny spokój. Słowik wyśpiewuje swoją pieśń miłości i wieczności. Znowu widzę twoją twarz, błękitne oczy... Wyciągam szczęśliwe dłonie... Łzy zamazują twoją twarz. Zostaje zapach miłości.
Wspomnień czar rzucił urok
jak za dawnych lat.
Oczy niebieskie, usta gorące,
dłonie drżące...
Pragnień moc.
Deszcz jakiś za oknem.
Drobne listeczki brzozowe.
Gwiazdy na niebie...
Jakżesz ja bardzo kochałam ciebie!
Dzika studnia na polanie w lesie,
Dym gryzący w oczy w tawernie...
Pociąg wywożący ciebie w dal. Na zawsze.
Bicie serca. Słabnący stukot kół.
Tyle lat.
I ciągle żal.
Świat stoi w żółtawej poświacie słonecznej. Niebo jednolicie szaro-żółtawo-niebieskawe. Czarne kruki wzbiły się w powietrze i pofrunęły ponad stodołą na zachód. Brzoza wyprostowała swoje gałązki w postawie na baczność. Ani jeden listek dębu nie drgnie. Cisza w przyrodzie. Sosny rozkosznie pręgują swoje drewniane ciała w promykach słońca. Wysokie trawy leciuteńko kołyszą główkami. Poobiednie drzemka. Trawy na podwórku pozieleniały, tylko w cieniu jeszcze przykryte białymi, haftowanymi firankami, ręcznie robionymi szydełkiem.
Z mroku nocy wyłania się dzień. Najpierw nieśmiało, potem coraz agresywniej. Leciuteńkie płatki śniegu, zanim opadną na ziemię, wirują w powietrznym tańcu zapowiadającym przybycie Królowej Śniegu. W złotawych przebłyskach słońca śnieżne płatki mienią się, jak diamenty. Obserwujesz ten podniebny balet z podziwem dla piękna natury i dla kunsztu Artysty nad Artystami.
Ciemne okno rozjaśnia światło lamp. To przegroda oddzielająca dwa światy: noc i dzień. Na zewnątrz dzieją się dziwne rzeczy, rozgrywają się tajemnicze, groźne sceny. W pobliże okna podchodzą zjawy tajemne. Wczoraj widniał tam niewyjaśniony ślad kopyta, jakby końskiego. Dzisiaj przepłynęła jakaś niewyraźna, pochylona zjawa. Do środka zaglądają dziwne oczy. Czujesz na sobie czyjś wzrok.
Z tej strony jest ciepło, jasno i przyjemnie. Znasz wszystkie przedmioty. Nic tu cię nie zaskoczy. Dopiero, jak zgasisz światło, wszystkie straszydła przenikają do środka, sięgają do twoich oczu i głowy. Dotykają twoich nóg.
Od rana powtarza się wczorajszy balet podniebny śnieżnych puszków, z tą różnicą, że nie ma słońca, za to wieje silny wiatr. Nawet koty pochowały się w zakamarkach stodoły, by nie wychodzić na mróz podszyty wiatrem. Kruki też nie urządzają podniebnych lotów. Las stoi cichy, chwiejny.
Ni z tego, ni z owego po południu wyjrzało słońce, przyczyniając radości każdej żywej istocie. Nawet drzewa poodwracały głowy w jego stronę. Niebo zaróżowiło się i uśmiechnęło, jak młode dziewczę pod spojrzeniem zalotnego chłopca. Wieczorem gwiazdy błysnęły złotem na nieboskłonie. Zamrugały łobuzersko. Niebo pojaśniało zapowiadając mróz i wiatr. Styczeń zaczyna pokazywać swoje prawdziwe oblicze.