Moje kresy 5
V
Niedaleko stąd są zardzewiałe tory, obecnie zarośnięte chwastami i pokrzywami, nikomu i niczemu nie służące. Jeździły tędy zapełnione podróżnymi pociągi kilka razy w ciągu doby. O tory należało dbać. O podróżnych również. Postawiono kiosk wyposażony w podstawowe artykuły spożywcze i piwo z beczki sprzedawane w kuflach. Obok stał ruch z prasą i drobiazgami służącymi w podróży.
O tej porze śniegi tworzyły ogromne zaspy. Okoliczni chłopi szuflami i szpadlami odśnieżali tory tworząc głębokie tunele. Nie zobaczyłes przejeżdżającego pociągu, tylko parę unoszącą się nad tunelem. Wagony były siermiężne z przewagą miejsc stojących.
Patrz, oto przejeżdża pociąg z docelowym przystankiem w Sobiborze, wypełniony w przeważającej mierze Żydami pozbieranymi z getta warszawskiego i z całej Europy. Nie trzeba ich pilnować. Jadą, jak baranki na rzeź. Mówią, że to kara za ich przodków, którzy ukrzyżowali Jezusa.
Niemcy prowadzą ich drogą wybrukowaną do miejsca ich kaźni, zagłady. A oni idą spokojni. Nie złorzeczy na los.
Matko żydowska, skamieniała z rozpaczy, do piersi tulisz swoje dziecię. Wrosłaś w tę ziemię twoją krwią przesiąkniętą. Czy ktoś nad tobą zapłacze?! Wydarto ci dzieci, mąz padł pod kolbami oprawców. Rodziców straciłaś po drodze.
Ziemio, po tysiąckroć krwią uświęcona, zapłacz nad swoimi dziećmi.
Niebo wyzłocone złotym blaskiem, urokliwe. Lasy pokryte śnieżną bielą, mieniące się drogimi kamieniami: rubinami, szafirami. Na ziemi białe opale. Wiatr tarmosi czubkami drzew. Z samochodu wysiada kobieta już niemłoda, ze śladami urody zachowanej od czasów młodości. Musi zasięgnąć porady lekarskiej. Idzie powoli, wyraźnie utyka. Przy niej syn starszy,ramieniem jej służy.
Do muru cmentarnego przytulona kapliczka jednym podbitym okiem spogląda na przechodniów podążających do lub z cmentarza. Wrosła w ziemię. Bluszcz ją otula i inne zielsko. Jakieś piołuny i pokrzywa oplątują jej podstawę i wdzierają się do środka. Matka Boża żałobna pochyla się z troską nad pogrzebanymi tu dawno dwiema kobietami. Matka z córką ciężarną tutaj spoczywa.
Kapliczkę ufundował zrozpaczony mąz i ojciec w jednej osobie. I on już nie żyje. Gdzie podziewają się jego kości - nikt nie wie.
Uciekinierzy ze wschodu zostawili na przechowanie skarb wielki: złoto i drogie kamienie. Zaufali nieznajomemu gospodarzowi. Mijały lata w ciszy. Nikt się nie zgłaszał, a w gospodarstwie rosły potrzeby. I tak powoli skarb topniał, gospodarz się bogacił. Miał kilka domów w okolicy. Stał się majętnym człowiekiem.
W Brzeźnie na stacji wysiadło dwóch eleganckich mężczyzn. Dorożką przyjechali pod dom gospodarza. Umówił się z nimi na określony termin tłumacząc, że musi po kryjomu odkopać skarb. Przyjechali, ale gospodarz wyjechał w pilnych załatwieniach do miasta. Jeszcze kilkakrotnie zjawiali się w gospodarstwie. Bezskutecznie. Zawsze gospodyni tłumaczyła męża. Kiedyś ponownie przyjechali. Znowu gospodarza nie zastali. W domu przebywała gospodyni z ciężarna córką. Kiedy zjawił się gospodarz - obydwie nie żyły. Leżały w paradnej izbie.
Po pogrzebie żałobnik wyjechał w nieznane. Nikt nigdy go więcej nie widział. Kości jego leżą gdzieś daleko. Nie wiadomo gdzie, kiedy i jak zakończył swój żywot tułaczy. Została kapliczka i pamięć w narodzie.
Jest głęboka, atramentowa noc, aż ciężka w dotyku. Na niebie ani jednej gwiazdy. Tylko dusze nędzników pokutują w nieustającej wędrówce po ziemi. Usiłują wynagrodzić wyrządzone krzywdy.
W domu ogień się pali. Jest ciepło, przytulnie. Dzieci śpią zmęczone całym dniem pełnym wrażeń. Matka, pochylona nad stołem, wiedzę pochłania. Pojutrze egzamin, a niedługo do pracy. Godziny nocne tak szybko mijają. W głowie plączą się urywki zdań, jakieś definicje. Za dużo wzięłaś na siebie. Dzieci, dom, praca i studia... Jak sobie poradzisz przez tych kilka lat?!
Mgła się rozlała. Wszystko wzięła w swoje mleczne posiadanie. Zapanowało wszechobecne niechciejstwo. Nastrój depresyjny. Nawet krukom nie chce się dziobów otwierać. Nad stodołą ptaszka nie uświadczysz. Niebo dziewicze. Żaden samolot nie zaznaczył swojego szlaku. Las stoi zawoalowany, obcy i daleki. Nieruchoma ziemia sztywno trzyma przed sobą śnieg. Ludzie przysypiają, choć blisko południe, a przecież to niedziela, dzień świąteczny, poświęcony Panu. Różaniec wypada z ręki, głowa pochyla się do przodu. Śpisz w tej mlecznej poświacie, a sny masz tajemnicze, głębokie.
Po szaro-burym niebie dwa duże ptaki się ścigają. Pewnie kruki, albo wrony. Dzień jeszcze nie do końca się obudził. Mroki nocy nie zamierzają odejść. Słońce śpi. Wczorajszy dzień był tak piękny, że aż chciało się żyć. Najstarsi ludzie nie pamiętają, aby styczeń odchodził z taką pogodą. Pierwszy miesiąc tego roku okazał się bardzo przychylny dla ludzi i zwierząt.
Rozwidnia się, ale słońca nie widać. Przez kilka dni wiał silny wiatr i - co dziwne - nie było kłopotu z prądem. Dzisiaj drzewa stoją uspokojone, nikt ich nie szarpie, a prądu od ponad dwu godzin brak. Średniowiecze. Jeśli brak prądu, nie ma też wody. Bezrobocie. Lodówki ucichły, telewizory i radia nie brzęczą. Cisza,jak makiem zasiał. Jedynie zegary swoim tykaniem popędzają czas.
Jeszcze na początku drugiej połowy ubiegłego wieku życie było zupełnie inne, trudniejsze. Wymagało o wiele więcej wysiłku fizycznego. Prąd wniósł wiele zmian, udogodnień, odciążył ludzi, ułatwił im życie. Ale jak go brakuje - wszystko zamiera. Nocami pod dom podchodzą dziwadła, a ze ścian wyciągają szponiaste dłonie, demony, biesy, strzygi i wszystkie inne straszydła.
Szkaradne, okropne są twoje krogulcze paznokcie,
Włosy pozostające w nieładzie, naprężone...
Usta, przykrywajace zeszkorbuciałe zęby,
Sylwetka podparta kosturem lat.
Buty obejmujące w posiadanie starcze stopy,
Pierś zapadła, a plecy górzaste.
Podnieś swoje chabrowe oczy,
Spójrz w niebo sercem, co kocha całą Ziemię.
Obejmij we władanie Wszechświat.
Prąd pojawił się zgodnie z zapowiedzią, po prawie trzygodzinnej nieobecności. Tylko słońce wzięło wolne.