Moje kresy 12
XII
Dzisiaj od rana na Kresach słoneczko, ale takie jakieś dziwne, jakby zamglone, jakby trochę krwawe, a i jego światło jest jakieś rażąco jaskrawe. Niebo bywa pełne tajemnic, dziwnych znaczeń, niewyjaśnionych zjawisk. Czasami otwiera się, jak w Apokalipsie. Na niebie pokazuja się znaki, litery, całe napisy. Tak było na początku poprzedniego wieku ponad sto lat temu. Mała dziewczynka spojrzała w górę i zobaczyła dziwne znaki na niebie, chyba litery. Nie umiała jeszcze czytać. Nigdy nie dowiedziała się, co znaczyły. Nigdy tego też nie zapomniała.
Kiedy na Ukrainie masowo ginęli Polacy, niebo krwawiło. Psy wyły, drzewa przestały szumieć, cisza zapanowała w przyrodzie, w obliczu masowych morderstw, gdy brat zabijał brata, a sąsiad sąsiada. Kto mógł, uciekał przez Bug ścigany przez Banderowców, jak dzikie zwierzę.
Zabili całą rodzinę Heli. Sama jedna uciekała przez pola pełne zbóż. Gonił ją na koniu bandyta z kosą w ręku. Zamachnął się i obciął jeden z jej długich warkoczy. Zamarła za snopkiem zboża w bezruchu. Odjechał, sądząc, że zabił.
Zapłakane moje Kresy. Zadeszczyło się, zachmurzyło. Od nocy kapie, chlapie. Taka kapanina biedna. Niebo zaciągnięte chmurami. Pasło się kiedyś w taką pogodę krowy w podgumowanym płaszczu z kapturem na głowie, a na twarzy rozmazywały się krople deszczu. Odległe to czasy, a - zdaje się - tak bliskie. Smak tego deszczu czuję na języku do dziś.
Niebo się odęło, lekki wiaterek, chmury niebieskawe z przebłyskiem szarości, ale o deszczu nie ma co marzyć. Porcja przeznaczona na dzień dzisiejszy, została wyczerpana w nocy. Zza sosnowego lasu wychyla się poświata słoneczna. Samo słońce czyni dopiero rozpoznanie w okolicy. Mimo, że drzewa poruszają listkami, jak skrzydełkami, duszno. Temperatura też niczego sobie. Niedługo termometr się skończy. Rtęć sięga zenitu. Nie ma co wyruszać w drogę. W domu chłodno, przyjemnie, jakby działała klimatyzacja. Gdyby krzewy i drzewa ruszyły swoje nogi z ziemi, też uciekłyby do domu.
Na dębie trzepocze się jakieś wielkie ptaszysko, dobrze ukryte wśród liści i gałęzi. Na strychu niepodzielnie zapanowały szerszenie. Tak więc dom i podwórko trzeba dzielić z "braćmi mniejszymi".
A jednak rozpadało się. Niby nie jest to ulewa, ale mokro. Mało tego - grzmi. Zazwyczaj wszelkie burzowe chmury, jeszcze dobrze się nie pojawią, a już odpływają za Bug ku stepom zaporoskim. Pewnie tak będzie i tym razem, ale odkąd zelektryfikowano wieś, wszystko wyłączamy przestraszeni dawną rodzinną tragedią.
Tuż przed burzą Elżunia podawała stojącemu na wozie teściowi snopki zboża. Wtem zagrzmiało. Piorun uderzył w teścia. Po widłach sięgnął rąk Elżuni. Obydwoje zginęli. Zostało dwpje małych dzieci. Jeden dwuletni, drugi - w beciku. Nie pamiętają matki, dla której byli całym światem. Tragedia ta zawsze staje przed naszymi oczami, szczególnie w burzowy czas. Jej ciało spoczywa na czerskim cmentarzu, w pobliżu ruin zamczyska książąt mazowieckich. Właśnie dzisiaj są jej imieniny. Miała 26 lat. 40 lat minęło od tamtej tragedii. Już nie ma jej rodziców, dwóch młodszych braci i starszego syna. Czas zaciera wspomnienia i ból. Mąż i młodszy syn żyją bieżacym życiem, bo tak należy A serce boli. Przychodzi czasami nocą w białej ślubnej sukni. Wyciąga ręce, ale nic nie mówi. Zawsze pozostanie młoda i piękna. Najwyższy nie pozwolił jej się zestarzeć, nie zeszpecił jej twarzy zmarszczkami, oszczędził chorób i zmartwień. Widocznie tam jest potrzebna w swej młodości i niewinności, by - jak zawsze - z pokorą służyć Niebiańskiej Pani.
Ostatni wieczór tej wiosny. Cichy, ciemniejący. Za chwilę noc przykryje wszystko dokoła, a jutro rozpocznie się lato dojrzałe, brzemienne owocami wiśni, wczesnych jabłek i mirabelek. / Od niedawna wiem, że niedojrzałe mirabelki na restauracyjnych stołach pełnią rolę naszych polskich oliwek/. Zapachną słodyczą maliny. W lasach pokażą swoje ciemne główki jeżyny, wychylą się czarne jagody i borówki. Na tralkach zaowocują poziomki ogrodowe, rosnące w dużej doniczce. Wiosna pachniała kwiatami, lato zapachnie dojrzałymi owocami. Rozpocznie się czas przetworów, czas gromadzenia zapasów zimowych. Powietrze zapachnie sytością. Dnia przybywało, nocy ubywało. Teraz to noc zacznie rozpychać się, aż dzień skróci się, jak sprana kamizelka wełniana. Ziemia nasyci swoich mieszkańców wszelkim dobrem.
Ten tydzień rozpocznie porę urlopów, a przede wszystkim wakacji. Opustoszeją mury szkolne na ponad dwa miesiące. Uczniowie odrzucą książki i zeszyty. Niektórzy opuszczą domy rodzinne. Wyjadą na wczasy i kolonie. Polskie morze przyjmie urlopowiczów. Część z nich odwiedzi góry, jeziora, a część wyjedzie za granicę. Czas odpoczynku, czas relaksu.
No i mamy pierwszy dzień lata. Wstał zza chmur niebiesko-szarych. Słońce nie ma odwagi opuścić swych przytulnych pieleszy. Drzewa stoją ciche, czemuś zmartwione. Nie ma w nich radości, ani życia. Po prostu stoją, bo nie maja żadnego innego zajęcia. Ptaki - na ogół - wesołe, rozgadane, milczą. Dumna róża opuściła gałązki, może z żalu za swoja urodą. Kwiaty przekwitają, gubią płatki. Znowu trzeba będzie na nie czekać prawie rok.
Telefon padł od nadmiaru życzeń od Helu aż po szczyty Tatr. Dobrze mieć przyjaciół, którzy pamiętają o imieninowym święcie.
Dzisiaj pójdę drogą pamięci. Sięgnę do minionych lat, minionych dni, które pozostały na brązowych fotografiach. Uśmiechnięci rodzice, dziadkowie niezmiennie, wzorcowo kochajacy się, dalsi krewni. Z nimi spędzę tę noc. Podczas tej najkrótszej nocy roku, w pierwszy dzień lata będą rozpalane ognie świetojańskie w Świerżach nad Bugiem. Tradycja ta sięga dawnych czasów pogańskich. Ogień i woda były czczone przez naszych przodków. Te żywioły utożsamiano z latem, więc gdy zbliżał sie początek astronomicznego lata, rozpalano ognie i zanurzano się w wodzie. W ten sposób oczyszczano ciało i ducha z wszelkich chorób i uroków. Do dziś przetrwał zwyczaj rozpalania ognisk świętojańskich, któremu towarzyszą zabawy i puszczanie wianków na wodę. Przez ogień skakano, by się oczyścić, ale żeby też zapewnić sobie szczęście w miłości. Do ognia wrzucano zioła: bylicę, piołun, dziurawiec, rutę, miętę i gałązki leszczyny. Palono je, by ustrzec się przed urokami i złym spojrzeniem. Panny przepasywały się bylicą, by zapewnić sobie powodzenie i płodność, zaś starsze mężatki - by uchronić się przed bólem krzyża.
Po Bugu płyną wianki z ziół ze świeczką puszczane przez dziewczyny, aby oświetlić drogę ukochanemu. Długo w noc po rzece rozchodzi się echo pieśni ludowych. Danusia z Jankiem za trzy dni, w uroczystość swoich imienin, trzymając się za ręce, wejdą w nowe, małżeńskie życia. Dzisiejszej nocy bawią się szukając w lesie kwiatu paproci.
Po wczorajszej pięknej, słonecznej pogodzie, dzisiaj rozpadał się deszcz. Tysiące kropel w ostatnim tanecznym korowodzie spada na ziemię, otulając wszystko i wszystkich. Nibo płacze i dzieli moją rozpacz. Otula grób tego, którego kochało moje serce wielką, dojrzałą miłością. Coraz więcej bliskich osób odchodzi, by nigdy nie wrócić. Pamięć zachowa ich w tańcu, spacerach, pocałunkach i wyznaniach miłosnych. Dlaczego Bóg zabiera tych, których kochaliśmy?
Rozdarte jest moje serce. Wiatr na liściach drzew unosi moją pamięć wysoko ponad chmury. Dusza zastygła w bezruchu w rozpaczy. I słowa proste zostały: "Już nigdy...".
Pomroczność szara wypełza z zakątków domu i unosi moją duszę daleko w zaświaty, gdzie na złotych trąbkach grają aniołowie i gdzie niebo jest niebieskie, jak suknia Tej, która króluje całemu wszechświatu. I Bóg przemawia z głębin Swojego człowieczeństwa do tych, którzy godni się stali oglądać Jego Boskość. A wszystko jest jasne i proste, zrozumiałe. I nie ma żadnego zła. Jest Piękno i Dobroć w czystej postaci
Promyki słoneczne dotykają ziemi, całują przydrożne kwiaty i liście drzew oraz krzewów. Zstępuję na ziemię po niebiańskich przeżyciach otulona miłością, ciepłem, zapewnieniem szczęścia. Przytulam do serca cały ten piękny świat. Chodź ze mną, Przyjacielu! Weź mnie za rękę. Jakie ciepłe masz dłonie! Jakie serce gorące!.Wędrujmy razem jeszcze tych parę lat. Nie zgub drogi, po której idę. Nawet nocą dotykaj śladów moich stóp...
Nikomu nie potrzebne łzy rzęsiście padają na stół. Niewypowiedziany żal rozrywa serce. Nikt nie rozumie tłamszonej matki. Smutek wygodnie rozsiadł się w tym domu. Nic nie zapowiada zmiany na lepsze. Nawet bociany omijają swoje gniazdo. Skażone nienawiścią powietrze odstrasza ptaki. Jedynie szerszenie zadomowiły się na dobre.
Odwiedziłeś mnie nocą. Jakże często gościsz w moich snach! Zawsze niezmiennie Ciebie odtrącam, zniechęcam... Zamazuje się w pamięci Twoja twarz, a serce jednakowo drży. Zakazuję Ci tych odwiedzin, zakazuję Ci bytności w moich myślach i sercu...
Znowu dopadła mnie nagła tęsknota.
Można nauczyć się z bólem zyc.
Stare rany nie krwawią.
Stare oczy nie ronią łez.
Można nauczyć się bez ciebie żyć.
Umysł przyjął stan rzeczy.
Pamięć zawodna usunęła ciebie w cień.
Tylko serce drży jeszcze, jak napięta cięciwa,
Ale i ono przestanie niedługo bić.
Jestem częścią ciebie.
Ty jesteś moja część.
Nie wyrzucisz mnie z pamięci.
Nie przekreślisz tych kilku lat.
Jesteśmy ze sobą złączeni.
Ty i ja. Tak chciał świat.
Nie mogliśmy sobie nic dać,
A daliśmy sobie wszystko.
Nauczyłam się bez ciebie żyć.
Jest dobrze. W i e s z?
Następny dzień ponury, mokry i zimny. Gałązki drzew nad stodołą kontynuują swój taniec po ciemnoszarym niebie, które roni na nie łzy. Róża schowała swoje przegniłe od nadmiaru wilgoci, kwiaty. Stoi upokorzona i zawstydzona. Paprocie zasłaniają ją od urągliwych spojrzeń. Trawa pokrywa ogołocone uprzednio suszą, podwórko. Kosiarka spogląda na nie ze stodoły, ale na razie musi pozostać zadaszona. To nie lipiec, a lipcopad.
Patrzę w noc i nie widzę gwiazd. Zachmurzone, ciemne niebo otula wilgotnym, lepkim płaszczem stodołę i wszystkie drzewa, które aż kulą się od nieprzyjemnego chłodu. Wiatr szarpie ich liście, a one - uległe - poddają sie.
Nareszcie dziś nie pada. Chmury tańzą, ale białe. Czasem spoza nich błyśnie słońce. Trochę cieplej. Cisza. Ludzi nie widać, nawet psy posnęły. Świerszcze grają i nadworny kos swój koncert daje. Słońce świeci, drzewa stoją spokojnie. Ani jeden listek nie drgnie. Z rana zapowiadał się deszcz, ale potem zza lasu wychynęło słoneczko i zaczęło swoim gospodarskim okiem spoglądać na okolicę.
Piękny był wczorajszy dzień. Dziś pochmurno i deszczowo. W nocy kilka razy błysnęło i daleko po niebie przewalił się huk, ale zaraz ucichło. Jak zwykle, co złe, poszło za Bug. Nieuchronnie na Kresach zapanowała pora deszczowa. Po zimnej, mokrej nocy, wstał chłodny, ponury, rozmazany dzień. Pada deszcz to większy, to mniejszy. Już południe, a nadal ponuro i mokro. Drzewa machaja liściami, czyli jest wiatr. Złota pręga przecina niebo i wydobywa z mroku przedmioty: kawałek komody, krzesło, jakiś kwiatek... Za chwilę jeszcze ciemniejsza noc zalega pokój. Usypiam w szemraniu deszczu. Sen niesie mnie po rozległych obszarach marzeń. Jest tak dobrze, słodko... I nagle huk wyrywa mnie z objęć Morfeusza, brata Śmierci. Po niebie przewalają się odgłosy burzy. Niebo płonie od błyskawic. Świat huczy, a jego pokrzykom nie ma końca. Przyroda szaleje strasząc ludzi i zwierzęta. Ptaki ukryły się w dziuplach. Nastroszone drzewa szczękają zębami. Zimno, mokro, strasznie... Z rynny ciekną strumyczki deszczu, szeleszczą i usypiają, ale dzień ma swoje prawa. Nie czas na sen. Rozbłyski oddalają się, a niebo pomrukuje coraz ciszej i ciszej. Burza przejmuje we władanie niezmierzone przestrzenie stepów ukraińskich.
Pod nogami chlupoczą kałuże. Do butów nabiera się woda. Idę w świt, w brzask, w niepogodę. Do ust napływa woda. Zlizuję z warg jej słonawy smak. W pobliskim lesie ukryły się driady, nimfy broniące ostępów leśnych przed napływem ludzi, którzy wydzierają lasom ich bogactwa. Na pobliskich mokradłach, pozostałych po kopaniu torfu, rosną żurawiny. Kiedyś było ich tam mnóstwo. W lasach rosły borówki, czarne jagody, ochyny. Teraz ich nie uświadczysz. Podobnie jest z jeżynami, a i malin jest coraz mniej.
Droga przywiodła mnie na miejsce, gdzie zrzucona bomba niemiecka śmiertelnie raniła przyjaciela mojej rodziny. Zmarł w męczarniach. Pochowano go na cmentarzu narodowym. Została po nim żona i dwóch małych synków. Obecnie nikt z nich już nie żyje, a na pomniku tragicznie zmarłego pojawiają się sporadycznie znicze, symbol naszej pamięci. Wojna dawno przebrzmiała, a ślady jej pozostają ciągle żywe.
Ranek obudził się zawiniety w mgły, sięgające od ziemi do nieba. Mgły gęste o konsystencji bietej śmietany. Mgły otulające cały świat, ograniczające widoczność. Niebezpieczne mgły. Składające sie z tysięcy maluśkich drobinek wody. Zanurzam się w nie idąc za stodołę, wynosząc śmieci na kompostownik. Włosy przesiąkają wilgocią. Policzki, jak młode brzoskwinie, zyskują lepsze krążenie. Duszno. Chmury tańczą, jak Baba Jaga za miotłą. Chyba znowu nas zleje.
Rower wesoło pobrzękuje, gdy tak jadę nim przed siebie. Muchy i gzy kręcą się koło mnie i trzeba unikać ich pogryzień. Wiatr leciutko porusza moje włosy, delikatnie muska policzki. Szybko pokonuję dystans na Palestynę. Minęłam już tory. Z daleka niesie się cudny słodko-gorzkawy zapach żółtych śliwek o bliżej neokreślonej nazwie. Nabiorę ich całe wiadro. Gałęzie łamią się pod ich ciężarem. Żal patrzeć, jak się marnują. Już sunia, swoim szczekaniem mnie wita. Podziwiam jej energię i zapał w machaniu ogonkiem. Rozleniwiony kot nawet nie otwiera oczu. Ciągle zapracowana moja siostra, wita mnie radosnym uśmiechem, rozjaśniającym jej twarz. Brat, postukując laseczką, skrzętnie ukrywa swoją chorobę. To dom mój rodzinny. Stąd się wywodzę. To dom moich najbliższych. Jeszcze nie zatarły się ślady bytności mojego wujka. Jeszcze w ścianach tkwi jego zapach. Tęsknota ogarnia moje serce. Tak pusto bez Ciebie, mój Drogi...
Noc ogarnia wszystko. Przytula i pociesza. Dalekie poszczekiwania psów przecinają ciszę. W lesie porykują z rzadka łosie, czasami chrząknie jakiś dzik. Na bagnach zakrzyczy żuraw. I wszystko milknie, usypia. Nawet węże przymykają oczy w jakichś zakamarkach. Wszyscy potrzebują odpoczynku. Poduszki i kołdry dają ukojenie, koce okrywają nasze umęczone ciała. Przyroda po wczorajszych nocnych szaleństwach rozleniwiona, zmęczona - milczy. Czas snu, czas relaksu.
Największy Artysta zgubił paletę barw. Pozostał Mu tylko szary kolor i tylko on widnieje za oknem. Słońce śpi. Chłód otula ramiona tych nielicznych, którzy podążają do pracy. Kresy zastygły w bezruchu, zawieszone między niebem, a ziemią. Dzień podąża ku zimie, wyraźnie skrócony. Czas nieubłaganie biegnie zawsze do przodu. Zabiera przyjaciół, kochanków i braci. Zabiera młodość i siły. Odziera z marzeń. Idę ścieżką życia. Kurczowo trzymam się przyjaznych rąk, których coraz mniej. Jeśli ich zabraknie - upadnę.