Moje kresy 15
xv
Rozpoczyna się Triduum Paschalne. Oby Chrystus Cierpiący zmiłował się nad nami i wybaczył nam winy przeszłe i przyszłe. W rocznicę tragicz-
nego dnia, kiedy Jedyne Dobro Tego Świata zawisło na krzyżu, pragniemy, by ta Ofiara nie poszła na marne. Niech zapewni nam zdrowie i szczęście
wieczne. Niech nasz udział w Liturgii Wigilii Paschalnej i święcenie pokarmów oraz wody i ognia obdarzy nas pokojem i spokojem. Oddajmy się w opie-
kę Panu. Przez tych kilka dni cieszmy się wiosną i perspektywą życia wiecznego. Oby Chrystus Zmartwychwstały obdarzył nas wszelkimi darami.
A kiedy już odezwą się radosne dzwony
i rozlegnie się chóralna pieśń zwycięstwa życia nad śmiercią,
kiedy przed drzwiami zastukają kroki gości,
kiedy na stole zjawią się wielkanocne potrawy
i wszyscy podzielą się jajkiem
wtedy zapytajmy siebie, czy jesteśmy godni,
by cieszyć się każdym przeżytym dniem.
Smutek wisi w powietrzu, jak pajęczyna utkana z drobnych, łzawych kropelek. Udręczona dusza tkwi w osłabłym ciele, niezdatnym do żadnych
wysiłków. Posmutniałe ptaki pochowały sie w zakątkach drzew. Stara stodoła kuśtyka w zapyziałej przestrzeni, głęboko w sobie ukrywając dawną mło-
dość, ruch i radość. Opuszcza coraz niżej głowę, dumając o przeszłości. Zza szyb okiennych wynurzają się sylwetki dawnych, nie istniejących już blis-
kich, a ich nieobecność rozdziera serce.
Małe słoneczka wyczekująco spozierają z trawy ku niebu. Bezruch w przyrodzie naruszają jedynie drobne listeczki przymierzając się do później-
szego iieninowego tańca u Ireny. Dawniej czekałam i ja. Już nie czekam. Coraz rzadziej idę przed siebie. Więcej siedzę. Patrzę i myślę. Świat pozbawio-
ny przyjaciół staje się obcy, daleki. Nocne niebo otula poświata księżyca. Sin - bóg księżyca, mądry i tajemniczy, wróg wszystkich złych duchów, star-
szy mężczyzna z długą brodą każdej nocy przelatuje łodzią żaglową przez niebo.
Dzień na Kresach wstał zaspany, zamglony po wczorajszym deszczu. Drzewa przeciągają kości i prostuyją się w słońcu. Po podwórku wśród
dmuchawców dostojnie spacerują kosy. Przy drodze pójdźka rozdzierająco wykrzykuje swoje: "pójdź, pójdź...".Jakieś inne ptaszki dają koncert. Pięk-
na jest wiosna z efektami wokalno-wizualnymi.
W przydomowych ogródkach kwitną konwalie, narcyzy i tulipany, ale nad całą okolicą wszechwładnie zapanował różnokolorowy, pachnący bez.
Szkoda, że te kwiatki są nietrwałe i szybko opadają na ziemię, pozostawiając po sobie żal.
A kiedy już słońce zapuka do twych drzwi
i słowik wiośniany zaśpiewa,
kiedy drobniutkie kwiatki bzu zapachną tak słodko,
że serce uwiędnie ci z rozkoszy,
podziękuj Panu, że pozwolił ci żyć.
Małemu dziecku, które odeszło do wieczności, wiejska krawcowa uszyła biały kaftanik i małą spódniczkę. Na główkę zawiazała pod szyjkę cza-
peczkę. Małą trumienkę okryły bzy i narcyzy, ogrodowe kwiatki. Innych nie było. Dzieciątko spoczęło w niewielkiej jamce wykopanej przez mężczyzn
z rodziny. Wieko pokryły grudki ziemi włożone przez strapionych rodziców. Niewiele ludzi towarzyszyło zmarłej kruszynce w ostatniej ziemskiej dro-
dze. "Bóg dał, Bóg wziął" - szeptały zbielałe wargi matczyne. Ojciec wieczorem utopił swe smutki w gorzałce, a po kilku dniach zapomniał imię swojej
małej córeczki. Dziś na cmentarzu nie ma znaku po tamtym pochówku. Dzieci licznie odchodziły do nieba bram. Naturalna selekcja. Zostawały najzdrow-
sze, najsilniejsze organizmy, których ciężki los przędły Mojry.
Po południu otrzymaliśmy ostrzeżenie przysłane SMS-em o nadciągającej burzy z gradem i możliwych chwilowych przerwach w dostawie prą-
du. Od 17.00 niebo zaczęło warczeć jednym cięgiem, jak wściekły pies. Chmury przewalają się po niebie nosąc ulewę. Wiatr nachyla czubki i gałęzie
drzew, i kłaniają sie nisko Panu Najwyższemu. Huk grzmotów zbliża się do domu. Poziome błyskawice rozświetlają pociemniałe z przerażenia niebo.
W taką burzę w wieku 26 lat zginęła moja siostra i jej teść. Te jednostajne pomruki burzy, jak jęki rannego zwierza, niosą się po okolicy budząc trwogę.
Może i tym razem burza przeniesie się za Bug na dalekie stepy zaporoskie. Deszcz ustał na chwilę i wzmaga się jego natężenie. Duże krople wiatr
kieruje na wschód.
Smutek płynie zza okna. Melancholia, dojrzałość. Czas przemknął, jak szalony. Zabrał młodość i radość. Zostawił mądrość i łzy. Także pewną
dozę nieporadności. Świadomość, że wszystko co dobre i piękne, już poza nami. Pozostało tylko godne dożywanie. I pytanie - czy będziemy umieli
temu sprostać? Lepiej nie myśleć. Zdać się na żywioł. Smutno mi się zrobiło.
Rozpoczął się szósty miesiąc tego roku. Powinno być ciepło, słonecznie... A tu pogoda gdzieś sobie poszła. Słońce naciąga kołdrę na głowę.
Jakoś zimno. Może stąd i te myśli koślawe.
U zbiegu dróg na niewielkim pagórku wśród lasów stał domek drewniany. Niewielki on był, ale wyróżniał się urodą drewnianych, rzeźbionych
okiennic na noc zamykanych, by strzegły cichego szczęścia dwojga ludzi i ich córeczki. Lata biegły znaczone pracami w polu i ogrodzie. Czas sadze-
nia i siania, czas pielęgnowania, w końcu czas zbierania i czas zimowego odpoczynku. Ciężkiej i żmudnej pracy było wiele, ale cieszyły obfite plony.
W stajni dwa konie wzywały gospodarza, w oborze dwie krowy z cielętami. Świnie i drób dopełniały reszty gospodarstwa. I przyszedł pamiętny rok.
Wrzesień. Naloty. Spadła nocą bomba. Wszyscy zginęli w pożarze. Na tym miejscu długo jeszcze czć było swąd spalenizny. Drzewa tam rosną. Pochy-
lają zadumane głowy i wsłuchują się w słowa szeptane przez wiatr.
Lustro, ktore wisiało na korytarzu, miało swoją historię. Wzięło się z domu moich pradziadków. Kiedy po mieszkańcach tamtego domu po-
zostały jedynie okruchy pamięci, zabrała je do siebie siostra babci. Zadbała o nie. Znajomy przydał mu wspaniałą oprawę.A kiedy i cioci zabrakło, przy-
wędrowało do domu babci. Jako pamiątka zawisło na naczelnym miejscu w pokoju stołowym. Będąc małą dziewczynką, wysłuchiwałam różnych opo-
wieści. Lustro było świadkiem wielu zdarzeń: dobrych i złych. Odbijały się w nim śluby i pogrzeby, radości i zmartwienia. Przechowało życie i śmierć
wielu moich bliskich. Babcia przestrzegała mnie, żeby nie wpatrywać sie w nie, by nie zobaczyć czegoś, czego nie chciałoby się ujrzeć. Mówiła, że takie
lustro bywa bramą do innych światów.
Kiedy zostałam sama, tęsknota za bliskimi kierowała mnie do niego. Wpatrywałam się w nadziei spotkania z bliskimi. Któregoś wieczoru prze-
chodziłam - jak zwykle - koło niego. I nagle coś spowolniło moje kroki. Zatrrzymałam się, a z jego wnętrza wynurzyły się dwie dłonie gestem nakazujące
mi zbliżenie się.. Z głębi usłyszałam piekielny chichot. Z przerażeniem odwróciłam głowę, ale nogi miałam jak sparaliżowane. Nie wiem, jak długo to
trwało. Ktoś zapukał do drzwi i poszłam je otworzyć. Rano wyniosłam lustro na strych. Przykryłam je starą kołdrą. Nie będę więcej zaglądać do jego
wnętrza.
Drzewa ze zdumieniem spoglądają w niebo i nie mogą nadziwić się spadającym wolno i dostojnie kroplom deszczu. Kwiaty róży obracają swoje
krwisto płonące policzki w poszukiwaniu życiodajnego płynu. Zmartwiałe, zastygły w rozpaczy, teraz dumnie prostują swoje płatki. Trawa obiecuje
nowe plony. Prawie umarły szczaw, odżył. Grube krople deszczu ratują całą ziemię. Lżej i swobodniej oddychamy. Dziękujemy Ci, Panie, że w Swej
niezmierzonej łaskawości nie zapomniałeś o Kresach. One Ci zapachną w podzięce, wzniosą swe radosne oczy ku niebu.
W swoim dawnym domu miałam podarowanego mi przez kogoś misia - grzebieniarkę. Miał oczy błyszczące, miedziano-rubinowe. Ciągle wodziły
za mną spojrzeniem, śledziły każdy mój krok. Czułam się nieswojo. Zaczęłam chorować. Usłyszałam, że jeżeli osoba wykonująca dany przedmiot, zabaw-
kę, ma złe, niedobre myśli, przelewa je na wykonywany przez siebie przedmiot, a ten zaczyna źle oddziaływać na przyszłego właściciela. Dla swojego
dobra - należy się go pozbyć.
Dzień Ojca. Widzę mojego tatusia we fragmentach jego wypowiedzi, wyglądu... Już śpiewa "Bradziagę", już jestem z nim na odpuście, to uczy
mnie jeździć rowerem, to znów - chory - gdy zawalił się cały mój świat. Przez cztery lata jeżdził co drugą sobotę za Warszawę, gdzie podnosił swoje
kwalifikacje zawodowe w systemie zaocznym, w technikum. Wracał późnym wieczorem w niedzielę, ale często dopiero w poniedziałek. Wtedy każdemu
domownikowi przywoził jakiś prezent z podróży. Zawsze opiekuńczy, pracowity, otaczający troską najbliższych oraz sąsiadów,będących w potrzebie.
Nigdy nie używał brzydkich słów. Nie palił i nie pił. Był przykładem, wzorem niedoścignionym. Nie ma go już z nami dwadzieścia lat, a ciągle widzę go,
brakujące ogniwo mojego życia. I ciągle czerpię z jego zasobów miłości. Wróci w ostatnimmomencie mojego życia, by poprowadzić mnie za rękę do
wiecznego, niebieskiego Domu naszego Przedwiecznego Ojca.
A kiedy stanę u kresu podróży
i zapukam do nieba bram,
Bóg pogładzi mnie po głowie,
przywita chlebem i solą,
czułe słowa wypowie.
Cały orszak dobrych dusz stanie przy mnie.
Nie będzie tam żadnych nieszczęść, ani burz.
Będę szczęśliwa już.
Patrzę w okno daleko, daleko... I widzę dwór możny. W nim śmiejące się szczęście, radość niesłychaną. Anabella wychodzi za mąż. Paradna
kareta zaprzęgnięta w cztery konie czeka na parę młodą. Błogosławią ich rodzice na nową drogę życia. Orszak ślubny wychodzi przed dom. Orkiestra
gra marsza. Konie narowiste przebierają kopytami. Młodzi zajmują miejsca w powozie, by zawiózł ich ku oczekiwanemu szczęściu. I jadą. Szumią pa-
radne stroje gości. Muzyka całą drogę towarzyszy jadącym. Aż przy bramie kościelnej powóz zatrzymuje nsię raptownie. Wybiega pan młody z krzy-
kiem ogromnym: "Anabella zasłabła!" Przybiegł ksiądz i wikary. Goście wybiegli z powozów. Ksiądz pronoszcz już tylko namaścił Anabellę i uczynił
znak krzyża. Nie będzie ślubu. Wesele w pogrzeb się zamieniło. Nie znamy przyczyny nieszczęścia.
Na brzegu cmentarnym kaplica się wznosi. U stóp jej kwiaty polne i chwasty. Pomnik popękał. I mech go pokrywa. Pani Miłosierna wzrok swój
w niebo kieruje. Ręce do góry wznosi. N dole epitafium: "Przechodniu! Byłam - kim jesteś. Będziesz - kim jestem". Nogi same uginają się w pokorze.
Pogrzebana - zapomniana, miała tylko dziewiętnaście lat.
Wzrokiem wracam. Słońce chyli się ku zachodowi. Jego promienie oświetlają starą stodołę i drzewa rosnące poza nią. Lekki wiaterek uchyla fi-
rankę, przytula się do moich ramion. Zachęca do wieczornego spaceru. Podleję drzewka i różę. Wieczorna cisza ukoi moją rozedrganą duszę. Jutro już
rok od pogrzebu tego, kto zaczarował moje serce i zabrał mi je. Pobawił się nim przez jakiś czas i zwrócił podeptane.
Nie wyrzucę mojego serca,
choć pęknięte, jak łupinka orzecha.
Służy mi nieprzerwanie już tyle lat!
Odpocznij, moje serce.
Nie trać sił nadaremnie.
Nikt cię nie chce.
Daj już spokój udręce.
Nie narzucaj się więcej.
Jesteś mądre, dobre i wielkie.
Możesz ogarnąć cały świat.